GRA FABULARNA W REALIACH GWIEZDNYCH WOJEN
*zobaczył i zapatrzył się w wizjer hełmu w którym dostrzegł swoją twarz. wyglądało to jakby patrzył w oczy. Głęboko. tak jak wtedy, kiedy patrzył na swoje oblicze, po odlocie braci, w lustrze, godzinami, doszukując sie człowieczeństwa. Zacisnął mocno wargi, czyniac je nieco pobladła pozioma kreska na swojej twarzy* cokolwiek bym nie zrobił na jedno wyjdzie... zostanę tutaj... to dobre miejsce dla mnie
Offline
A nie chcesz się wyrwać z tej dziury, ner vod? Nie chcesz odwiedzić kolebki cywilizacji Mando? Mandalore? *Zaproponował cicho, z głosem pełnym powagi. Teer był praktycznie pół Mando, nie znał za dobrze swojego dziedzictwa ale bez wątpienia posiadał dusze wojownika. Dlatego ta propozycja wydawała się Tangowi całkiem naturalna. Nie wiedział tylko, czy klon się zgodzi. Spojrzał jeszcze na chwilę przed siebie, wychodzili już z tunelu i zalało ich jaskrawe światło słoneczne, ale wizjer hełmu je wytłumił, więc Tang mógł spokojnie obserwować okolicę*
Offline
byłbym hańba dla Mandalore... dla tych, którzy pragną zachować dziedzictwo... jestem klonem... wyhodowano mnie... stworzono bym walczył i umarł dla Wielkiej Armi Republiki... marzeniem każdeog klona jest zginac pod jej horongiwa... mojhe marzenia sie nie spełnia. Nie ma juz WAR. nie ma juz republiki... nie ma juz podstaw mojej egzystencji... nie nadale sie do życia takiego, jakie znasz... *mówił cicho, monotonnie, nie spuszczając spojrzenia z wizjera hełmu mado. takiego pawdziwego. Nie podróbki z Camino*
Offline
Republika to banda nędznych tchórzy... Imperium to banda wrednych rasistów i tchórzy... jedynie na Mandalore możesz sięgnąć do swego dziedzictwa *przystanął i palcem pchnął go w pierś. Wadą klonów było to, ze nie myślały o przyszłości tylko skupiały się na rozkazach* Jesteś genetyczną kopią Jango Fetta... jesteś Mandalorianinem z krwi i kości, mimo iż wyhodowano Ciebie... Walczyłeś i zwyciężałeś, tak jak Ja. Szukałeś śmierci i jej nie znalazłeś, wiec trzeba szukać dalej, ale nie na takim śmietnisku jak ta planeta. Bądź jak Mando a nie dar'Manda
Offline
*Owszem. Tak było. I to była wada klonów. Istot, o których stan psychiczny i duchowy nie dbał nikt. Tak jak Teera, az do chwili tej rozmowy* to wszystko nie jest takie proste jak ci się wydaje... *Rzekł tonem kogoś, kto zaznacza ze musi sobie jeszcze wszystko przemyśleć... ale w tym przypadku przemyślenia nie skończą się nigdy* jesteś pierwszym mandalorianinem, z którym rozmawiam... nie byłem szkolony przez nikogo z was... jestem zwykłym piechurem... Szybko się zestarzeje. Szybko umrę... *Zacisnął zęby kiedy usłyszał, czym wg. Tana jest Republika. Ale właściwie... jak tu teraz trochę pożył, przyjrzał się... to.. może nie tyle mógł przyznać racje, co nie mógł zaprzeczyć. To, ze walczył dla republiki to był przypadek. Równie dobrze mógł stanąć po drugiej stronę barykady. Ktoś zadecydował za niego już wiele pokoleń klonów temu*
Offline
Taaa... przeklęte modyfikacje genetyczne z kamino... *warknął i ruszył dalej przed siebie. Uparty strasznie był, czemu się dziwić nie trzeba było, w końcu pochodził od Jango Fetta.* Skoro Twoje życie jest krótkie, więc nie myśl długo tylko działaj... Poza tym na Mandalore osiedliło się kilku klonów i podobno wiedzą, jak spowolnić proces starzenia się *mówił prawdę, Po wojnie Skirata sprowadził kilku swoich chłopców na planetę i chyba nadal tam przebywali, z tego co wiedział*
Offline
*w miarę posuwania się naprzód do źrenicy Hakona wpadało coraz więcej światła, a zmysł wzroku przejmował wiodąca rolę. dostrzegł przed sobą zarys dwóch sylwetek. Jakże podobnych, w ruchach, w budowie. Parszywa, przegniła, śmierdząca zapluta republika... nie do pomyślenia, by hańbić życie tworząc je w próbówkach... by skazywać na cierpienie te istoty przez całe ich życie, zabierając im wszystko w zamian za...
Ciąg myśli urwał się w chwili, kiedy wiedzione odruchem ramie sięgnęło za plecy. Strzał pomknął pomarańczowa kometa nad ramionami ludzi. Posypały się kamienie. Krew rzygnęła im w twarze. I w chwile później ze skalnego stropu, w miejscu, gdzie mieli już wychodzić na światło dzienne, tuż pod stopy tanga i Teer’a upadł Utapauski skalny drapieżnik wielkości młodego krayta.
Hakon oparł długą strzelbę w miejscu kostki i odsunął od siebie lufę na odległość ramienia. Gest: nie strzelałem w was.
Na czym to ja... ah... w zamian za marną namiastkę życia przynależności do kultury o tysiącu głowach i żadnym sercu*
Offline
*zmrużył oczy w reakcji na to co słyszał. Klonów? Osiedliło? Nie wiedział... on gówno wiedział o życiu... o prawdziwym życiu...* to jest bardzo... kurwa! *zaklął. Nie miał widać odruchu klnięcia w języku mandalorianskim. Zbyt go szanował... Szkolenie samoistnie odwróciło go w kierunku źródła strzało. Nawet nie wiedział kiedy sam dobył bron. Zaatakował nas – pierwsza myśl. Ale o dziwo dostrzegł kaleesha w pozycji nie agresywnej. Odwrócił głowę, oszczędnie, kiedy usłyszał upadek* o... *podsumował*
Offline
*Stał niewzruszony, gdy pod jego stopy padł Utapauski skalny drapieżnik. Cholera, za bardzo skupił się na rozmowie z Teer i zapomniał o fundamentalnej zasadzie, zawsze miej oczy szeroko otwarte. Spojrzał na Hakona i skłonił głowę w geście podziękowania, po czym znowu spojrzał na twarz Jango* To nie czas i miejsce na takie rozmowy, ruszajmy lepiej do tego handlarza. Prowadź... *zachęcił go gestem dłoni a sam nieznacznie zmienił pozycję karabinu* Potem pogadamy jak już odzyskam statek
Offline
To było dobre, stary... *rzucił w kierunku jednookiego obcego, wyduszając z siebie uśmiech. Musiał powiedzieć cokolwiek, by zdusić w sobie wrzuty i pretensje do samego siebie. powinien zobaczyć tego zwierza, znał ich zwyczaje, wiedział,z e czają się u wylotów jaskiń. Elementarny, głupi błąd. No proszę... gdyby nie ten milczek z tyłu, jego wypad na Mandalore byłby przesadzony... Paradoks... na ćwiczeniach sierżant zaćwiczyłby go za taki błąd. I miałby racje. spuścił głowę i przyspieszył.* za mną
Offline
*Tang popatrzył jeszcze na tych dwoje i ruszył za klonem, który poprowadził ich krętymi ścieżkami i wąskimi tunelami do warsztatu tego złomiarza. Droga wbrew pozorom nie była krótka więc dotarcie tam zajęło im trochę czasu. Ale w końcu całą grupa stanęła przed właściwym budynkiem*
Offline
Zindarad stał tak w najlepsze i się opierdzielał. Podłubał sobie w tym swoim nosie i po chwili, gdy zorientował się, że jego towarzysze wychodzą. Ocknął się i wybiegł. Międzyczasie, gdy jegomościowie szli w stronę złomiarza, kiffar w najlepsze poszedł się odlać. Zorientował się później, że swoje rękawice zostawił w kantynie, ale to nie było teraz problemem. Spojrzał za siebie, ale klona i jego towarzyszy nie było w zasięgu jego wzroku. Kiedy już ich ujrzał(jakimś dziwnym sposobem). Zaczął biec w ich kierunku na złamanie karku. Biegł na tyle szybko, na ile mógł, a że był młody to mógł wiele. W końcu znalazł się gdzieś za panami. Kiedy znaleźli się w siedzibie złomiarza, rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu turbiny jonowej, która była mu niezbędna do naprawy silnika. Podszedł do lady, rozejrzał się i niepewny całej tej sytuacji spytał złomiarza.
-Panie. Turbinę jonową ma na stanie?
Offline